środków w rozpracowanie go, ale się rozwijał. Jeszcze rok, góra dwa,

pagórki, schodzili po zboczach, mozolnie wracając na właściwą trasę. Czasem musieli łapać się drzew, kiedy teren robił się już zbyt stromy do normalnej wędrówki. Przejście takiego kawałka zajęło im dwie godziny zamiast dwudziestu minut. Dwa razy Diaz musiał zmieniać podeszwy w zaimprowizowanych sandałach Milli. Na szczęście miał świetną orientację w terenie i wreszcie wyszli na ścieżkę, która ostatecznie doprowadziła ich już do samochodu. Kiedy dotarli do półciężarówki, było już całkiem ciemno, a po cieple dnia nie został nawet ślad. Milla była tak przemarznięta, że z trudem mogła chodzić. Powłóczyła nogami niczym starowinka, każdy mięsień dosłownie wył z bólu. Z żalem pomyślała o straconym plecaku, a raczej o płachtach ochronnych, które były w środku. Mogliby owinąć się nimi, wtuliwszy się uprzednio w siebie; w ten sposób najlepiej wykorzystaliby ciepło swoich ciał. Prowiantu też szkoda, posiłek porządnie ożywiłby organizm. Milla pomyślała o kawie, o wielkim, apetycznie parującym kubku pełnym kawy. Albo może gorącej czekolady Czekolada... w dowolnej formie. an43 293 http://www.revelare.pl - Ale poznam, droga pani - zapewnił ją, odwracając się do windy. - Zanim to wszystko się skończy, mam zamiar go dobrze poznać. Niech pan na to nie liczy. Nikt naprawdę nie poznał Chase’a McKenziego. Może mi pan wierzyć. Ja próbowałam. W pokoju było jeszcze więcej kwiatów. Między plastykowymi meblami, umywalką i łóżkiem stały ogromne kosze róż, goździków, tulipanów, w których utonęła szpitalna sala na czwartym piętrze. Spod sufitu zwisały balony na wstążkach. Ale mimo mnogości kolorów i życzeń od przyjaciół i pracowników firmy Buchanana, Chase wyglądał tak samo. Leżał bez ruchu. Cassidy usiadła przy nim i wzięła go za rękę przez metalowe pręty łóżka. - Oni mówią, że nie chcesz współpracować - powiedziała łagodnie. Żadnej odpowiedzi. - Są zdania, że jesteś przytomny, tylko nie chcesz mówić. Jedno oko nieruchomo wpatrywało się w sufit. Odrzuca ją. Znowu. Jak przez te wszystkie lata. - Miałam nadzieję, że poprawi ci się na tyle, że będziesz mógł wrócić do domu. Nic. Nie poddawała się. Spróbowała inaczej. - Mama i tata mają przylecieć dziś po południu. Bardzo chcą cię zobaczyć. Jutro odwiedzi cię też twoja matka. Załatwiłam, żeby jej pielęgniarka... Oko mrugnęło, a potem znowu spojrzało w sufit. - Brenda, pamiętasz ją, jest nową prywatną pielęgniarką twojej mamy. Zatrudnili ją w szpitalu kilka miesięcy temu. Brenda mówi, że twoja matka jest bardzo niespokojna od wypadku... Była bardziej niż niespokojna. Brenda przyznała, że kiedy Sunny usłyszała o pożarze w tartaku i obrażeniach syna, dostała histerii. Wrzeszczała i rzucała się, rozbiła kilka naczyń i chciała, żeby ją wypuścić, a potem płakała za synem. Co gorsza, przewidziała ten pożar. Jej psychiatra, doktor Kemp, łysiejący mężczyzna, który związywał przerzedzone włosy w koński ogon i nosił trzydniowy siwy zarost, był zaniepokojony i musiał Sunny uspokajać. Zajmował się nią od lat, próbował wyleczyć ją z chorobliwej nadwrażliwości, która była przyczyną ciągłych lęków, ale nie na wiele się to zdało. - Sunny ma wizje coraz częściej. Cały czas powtarza, że to musiało się stać. - Cassidy zdjęła ręce z pościeli i wzięła do ręki torebkę. Czuła się niezręcznie, kiedy mówiła o swojej teściowej. Szanowała ją, ale jej nie ufała. - Przywiozę ją jutro po południu i... - Nie! - Jego głos był chrapliwy i ledwie słyszalny, ale zaciekły i zawzięty. Cassidy podskoczyła i upuściła torebkę. Klucze i portfel wypadły na kaflową podłogę. Więc jednak słyszał. Tylko udawał. Poczuła ulgę i złość. Podniosła torebkę i pozbierała rzeczy. Wyciągnęła rękę przez pręty me-talowego łóżka, żeby dotknąć palców, które wystawały z bandaża. - Jednak mnie słyszysz! Cisza. Upiorna, martwa cisza. - Sunny bardzo chce cię zobaczyć, dotknąć cię i upewnić się, że wszystko w porządku... - Powiedziałem - nie! - Głos był przytłumiony i rwał się, bo Chase’owi przeszkadzała złamana szczęka i druty. - Na miłość boską, Chase, to twoja matka! Martwi się o ciebie śmiertelnie i chociaż czasami nie jest w stanie oddzielić rzeczywistości od fantazji, musi cię zobaczyć na własne oczy, musi się przekonać, że z tego wyjdziesz! - Ale nie teraz! Ta jego cholerna duma. Jednak Cassidy podejrzewała, że chodzi o coś więcej. Chase czuł się winny wobec matki, że zmusił ją, żeby wyprowadziła się ze starego baraku przy strumyku, z domu, który kochała. Dla jej dobra. W każdym razie tak twierdził. Którejś nocy, niedługo po tym, jak się pobrali, Chase znalazł matkę nieprzytomną w małej wannie. Z pociętych nadgarstków płynęła krew, tworząc w rdzawego koloru wodzie czerwone smugi. Chase zadzwonił na pogotowie. Kiedy przyjechała karetka, Sunny była nieprzytomna. Od tamtego czasu Sunny McKenzie przebywała w prywatnej klinice, ogromnym domu, po którym piął się bluszcz. W szpitalu pracował doborowy zespół lekarzy. Co tydzień donosili, że stan Sunny - od początku niezbyt stabilny - raczej nie rokuje nadziei na poprawę. Przestała zadawać sobie ból, jednak istniała obawa, że znowu stanie się niebezpieczna. Dla samej siebie i dla innych. Chase niechętnie zgodził się zostawić matkę w szpitalu. Podpisywał dokumenty z zamglonymi oczami. Potem zbiegł szybko szerokimi schodami kliniki. Chwycił Cassidy za rękę i pobiegł na oślep przez malowniczy ogród, między pięknymi stawami. Odezwał się dopiero, gdy znaleźli się na parkingu. - Znienawidzi to miejsce - powiedział przygnębiony. Zręcznie wślizgnął się za kierownicę swojego porsche i włożył kluczyki do stacyjki. - Dlaczego nie możemy jej zabrać do domu? - Kiedy Cassidy po raz pierwszy odwiedziła Sunny po śmierci Angie, była śmiertelnie przerażona. Zlekceważyła jej przepowiednię, ale po latach nauczyła się, że Sunny McKenzie trzeba szanować. 93 - I dopuścić do tego, żeby jeszcze raz podcięła sobie żyły? Albo się powiesiła? Albo odkręciła gaz? Boże, Cassidy, chciałabyś tego? - Przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik głośno zawył. - Oczywiście, że nie. Ale powinna być wolna. - Może później. - Jego twarz miała zacięty wyraz. Był blady jak ściana. - Tutaj będzie bezpieczna. Nie polubi tego miejsca, ale będzie bezpieczna. I tak zostało. Przez lata Cassidy podsuwała różne propozycje. Zaproponowała nawet, żeby Sunny zamieszkała z nimi. Chase w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Czasami Cassidy miała wrażenie, że mąż wstydzi się matki wróżbitki. Kiedy indziej wydawało jej się, że on naprawdę wierzy, że Sunny znalazła się w najlepszym dla niej miejscu, że Chase martwi się o bezpieczeństwo matki i o jej zdrowie psychiczne. Przecież mieszkał z nią bardzo długo i nie wyprowadził się nawet po tym, jak Brig zniknął. Chase był dobrym synem. Ze smutkiem pomyślała, że jej mąż jest skomplikowanym mężczyzną, którego trudno zrozumieć. Czasami trudno było go kochać. - Chase - wyszeptała łagodnie. Chciała, żeby odpowiedział. Ale wyglądało na to, że znowu się wyłączył. - Pan Wilson z Biura Szeryfa chce ci zadać kilka pytań. Dużo pytań. O pożar i o człowieka, z którym byłeś. Nie drgnął. Chciała go jakoś sprowadzić na ziemię. Nie słyszy jej? Nie obchodzi go to? Spróbowała jeszcze raz. - Chyba słyszałeś, jak rozmawialiśmy o tym, że on prawdopodobnie tego nie przeżyje. Stracił za dużo krwi i chyba ma poważne obrażenia wewnętrzne. - Tak naprawdę, nie wiedziała, jak ciężko ranny jest drugi mężczyzna. Dotarło do niej tylko, że z tego nie wyjdzie. Wykrzywiła usta. - Kto to jest? Oko mężczyzny zamknęło się. - Chase, proszę. Wydaje mi się, że wiesz. - Ujęła jego dłoń. Drgnął. - Chase... Oko się otworzyło. - Nie! - prawie zawył chrapliwym, zmienionym nie do poznania głosem. - Nie dotykaj mnie. - W końcu spojrzał na nią przeraźliwie jaskrawoniebieskim okiem, którego kolor kontrastował z zaczerwienioną twarzą. - Nigdy więcej mnie nie dotykaj. Zabrzmiało to opryskliwie i grubiańsko. Nie mógł poruszyć szczęką, ale słowa raniły jak nóż. - Powiedz mi tylko, z kim byłeś - nalegała. Nie chciała się poddać, chociaż serce biło jej tak mocno, że ledwie oddychała. Przeszył ją wzrokiem i nie mogła się oprzeć wrażeniu, że to, czego się domyśla, jest prawdą. - To Brig, prawda? Wiem, że przed laty powiedziałeś mi, żebym o nim zapomniała i że on nie żyje, przynajmniej dla ciebie i dla mnie, ale... ale ja nigdy w to nie uwierzyłam, a teraz... - Głos jej się załamał. - ...a teraz myślę... O Boże, nie wiem, co myśleć, ale z jakichś powodów spotkałeś się z Brigiem i... - Brig nie żyje. - Jeszcze żyje! Leży na oddziale intensywnej terapii i walczy o życie... - Myślałem, że już to sobie wyjaśniliśmy. Myślałem, że zrozumiałaś. - Jego głos był cichy i przytłumiony. Dłonie, mimo tego, w jakim był stanie, zacisnęły się w pięści. - Chyba celowo pozwoliłeś mi wierzyć, że Brig umarł, chociaż wiedziałeś, że żyje. - Na miłość boską, Cassidy, przestań! On nie żyje. Nie żyje od siedemnastu lat. Pogódź się z tym. Podniosła się na drżących nogach i chwyciła poręczy łóżka tak mocno, że zbielały jej kostki palców. Patrzyła na Chase’a z góry. Próbowała sobie przypomnieć, dlaczego za niego wyszła, dlaczego porzuciła dla niego swoje dziewczęce marzenia i karierę. - Więc kto to jest? - Nie wiem. - Nie wierzę Chase. Znowu robisz mnie w konia. Jeżeli ten mężczyzna nie jest Brigiem, to chciałabym wiedzieć, kim jest. Dlaczego go kryjesz? Wiesz, że agencja ubezpieczeniowa już rozpuszcza pogłoski, że mogłeś chcieć spalić tartak? Mogą udowodnić, że to było podpalenie. Szukają tylko sprawcy. - Po co miałbym chcieć spalić tartak? - Żeby zarobić i nie uchodzić za złego faceta, który wywala ludzi z pracy. Przecież pracowałeś z nimi przed laty, a teraz są od ciebie zależni. Ze swoich pensji utrzymują rodziny. Na parceli Buchanana jest niewiele drewna. Prowadzący śledztwo, biorąc pod uwagę prawo federalne dotyczące ziemi, doszli do wniosku, że bardziej opłacało się podpalić tartak. - I zginąć w płomieniach? - Od wysiłku po jego czarnosinym czole ciekł pot. - Może popełniłeś błąd. Albo zaryzykowałeś, żeby oddalić od siebie podejrzenia. - To jest niewiarygodne. - I najwyraźniej ci się to udało. Wilson zasugerował, że to ja podpaliłam tartak. - Wilson jest idiotą. - Chcę usłyszeć odpowiedź. - Wiem. Jak to dziennikarka. Puściła poręcz i nagle poczuła, że dławi ją w gardle. Co ona robi? Przecież Chase jeszcze nie doszedł do siebie. Jego ciało było sine i spuchnięte, jedno oko, nogi i ręce w bandażach, a ona go nęka, żeby powiedział jej prawdę. 94 Musi być cierpliwa. Powinna zachować się z wyczuciem. Boże, pomóż nam. Pomóż nam obojgu. Na miękkich nogach podeszła do okna i wyjrzała na parking. Słońce zalewało światłem dachy i maski samochodów zaparkowanych w równych rzędach. Cassidy policzyła w milczeniu do dziesięciu. - Przepraszam, Chase. Nie chciałam cię dręczyć... po prostu się martwię. O ciebie. O wszystko. Wilson jest nieugięty. Zawzięty. - Poruszyła odruchowo palcami. - Będzie chciał cię przesłuchać. Powinieneś być na to przygotowany. - Myślisz, że to ja podpaliłem tartak? - spytał głucho. Cassidy skuliła ramiona. - Nie. Przepraszam. Jestem po prostu zła i załamana. Wydaje mi się, że dużo wiesz i że coś przede mną ukrywasz. - Lekko zadrżała jej broda. - Nie sądzę, że podpaliłbyś tartak, ryzykując własnym życiem. Ale policja nie będzie tak wyrozumiała, a specjaliści z agencji ubezpieczeniowej będą bezwzględni. Więc uważaj, Chase. - Przewiesiła torebkę przez ramię i stanęła przy jego łóżku. Zmuszała się, żeby patrzeć na jego nieruchomą postać. Serce rozdzierał jej ból samotności. Kiedyś byli szczęśliwi. Nawet jeżeli było to ulotne. - Jeżeli chcesz, załatwię ci adwokata... - Ja tego nie zrobiłem - powtórzył. - Jesteś moją żoną i oczekuję, że mi uwierzysz. - A ty jesteś moim mężem i oczekuję, że będziesz wobec mnie szczery. - Zatrzymała się przy drzwiach. - Zdaniem władz ten pożar może mieć coś wspólnego z tym, który przed laty zabił Angie i Jeda. Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć. Do widzenia, Chase. Przyjdę później. - Cass... Słysząc swoje imię, zatrzymała się. - Tak. - Zawołaj lekarza. Powiedz im, że chcę stąd wyjść. - Przecież nie możesz jeszcze wrócić do domu. - Roześmiałaby się, gdyby sytuacja nie była tragiczna. - Jesteś... - Wiem, co mi jest, Cassidy, ale muszę stąd wyjść. - W odpowiednim czasie... - Teraz! - Na miłość boską, Chase, daj spokój! Wypuszczacie, kiedy twój stan się poprawi. - Wtedy może być za późno. - Na co? Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że mało nie odskoczyła. Jego krtań drgała. Cassidy przypomniała sobie, że kiedyś jej na nim zależało. - Muszę stąd wyjść - oznajmił. - Im szybciej, tym lepiej. Tartak został ogrodzony. Śliska żółta taśma policyjna odgradzała rumowisko spalonych pniaków i stopionego aluminium, z którego zrobione były ściany baraków. Po biurze pozostała sterta potłuczonych szyb i spalonych ścian, potrzaskanych dachów, stosów szafek, komputerów, biurek i krzeseł, z których zostały jedynie czarne zgliszcza. Ocalało trochę nieobrobionego drewna, ale płomienie i tysiące litrów wody, którymi gaszono szalejące piekło, zniszczyły całe stosy drewna pociętego, posortowanego, ułożonego i gotowego do przewozu. Znowu podpalenie. Jak kiedyś. Ogień i woda. Jak przepowiedziała Sunny. Chociaż było prawie trzydzieści stopni, Cassidy przebiegły dreszcze. Nie wysiadła z jeepa. Silnik pracował, a ona jednym uchem słuchając radia, wpatrywała się w to, co pozostało po firmie ojca. Chase by tego nie spalił. Mimo załamania w przemyśle drzewnym, tartak Buchanana radził sobie świetnie, a inne firmy Buchanana notowały rekordowe zyski. Kto przy zdrowych zmysłach spaliłby jeden z niewielu tartaków w stanie, który pracował pełną parą i obróciłby w popiół tysiące ton drewna, które każdego dnia zyskiwało na wartości, bo jego ceny szły w górę? Chase nie jest idiotą. Zna się na ekonomii. Wyrastał w biedzie i to go nauczyło gospodarowania pieniędzmi. Przez zakurzoną szybę Cassidy przyglądała się ludziom, którzy krzątali się przy ruinach tartaku. Zaglądali przez ogrodzenie, nie zważając na stary zakaz wstępu, na którym od gorąca wyblakły litery. Ludzie rozmawiali i żartowali, wskazując sflaczałe i roztopione opony dźwigu, który przetrwał płomienie. Zęby koparki były czarne jak węgiel, obite siedzenia spalone, a silnik do niczego. Usłyszała brata dopiero, gdy zastukał palcami w szybę. Otworzyła okno. - Gówno, co? - Wskazał głową w stronę spalonego tartaku. Do jeepa dostało się ciepłe, lepkie powietrze. Ciemne chmury przesłoniły słońce. Z głośników popłynęła piosenka Elvisa Presleya. Derrick skinął w kierunku radia. - Wyłącz to. - Dlaczego? 95 - Nie znoszę Elvisa. Przecież wiesz. To prawda. W dzieciństwie szalał z wściekłości i prawie odchodził od zmysłów, gdy Angie albo Cassidy puszczały którąś z płyt znalezionych na strychu razem z ubraniami i książkami Lucretii. Wyłączyła radio. - Co ty tutaj robisz? - Gapię się. Jak wszyscy. - Derrick podrapał się w brodę z namysłem. Miał szpakowate włosy. Kiedy był trzeźwy, był całkiem przystojnym mężczyzną, coraz bardziej podobnym do ojca. - Boże, to jedna wielka ruina. - Fakt - przytaknęła bratu. - Felicity mówiła, że Chase z tego wyjdzie. - Tak. - Głos Cassidy był pełen optymizmu. Przed bratem zawsze pokazywała się od najlepszej strony. On od początku był przeciwny jej małżeństwu z Chase’em. Cassidy zawzięła się, że nigdy nie da bratu satysfakcji z tego, że miał rację. Nawet jeżeli rozwiedzie się z Chase’em, miała nadzieję, że Derrick będzie wiedział jedynie tyle, że nie pasowali do siebie i że się od siebie oddalili. Że nikt nie zawinił, że nie było między nimi kłamstwa, podejrzliwości, a na pewno nienawiści. - Wraca do domu? - Derrick zanurzył rękę w kieszeni, szukając papierosów. - Tak. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, wypiszą go dzisiaj. - A co ty masz zamiar zrobić? - Znalazł marlboro i wsunął go w usta. - Chyba się nim zajmę. Dopóki nie wydobrzeje. To nie potrwa długo. Zajęcia rehabilitacyjne pięć razy w tygodniu przez pół roku albo rok. - Nie spodoba mu się to. - Derrick potrząsnął głową i zmrużył oczy w zachodzącym słońcu. - Kolejny raz prosisz się o kłopoty. - Potrzebuje pomocy. - Od ciebie. Jak zwykle. Wiesz, Cassidy, nigdy nie sądziłem, że jesteś... Jak to się teraz mówi? - Wazeliną. - Zapalił papierosa i zaciągnął się. Wypuścił dym nosem. - To jest chyba dobre określenie dla kobiety, która robi z siebie podnóżek. Która zrobi wszystko, żeby zatrzymać przy sobie mężczyznę. Pozwoli mu nawet deptać po sobie, gardzić i pomiatać swoimi uczuciami. A on robi, co chce, bo kobieta mu na to pozwala. Wyglądało to tak, jakby opisywał swoją żonę. Felicity była zakochana w Derricku, odkąd Cassidy pamiętała. Latała za nim w liceum, zaprzyjaźniła się z Angie, żeby być bliżej niego, aż w końcu złapała go na dziecko. Teraz, chociaż Derricka ciągnęło do Jacka Danielsa i słynął z zamiłowania do kobiet, tkwiła przy nim jako wzorowa żona. Cassidy zbyła milczeniem jego uszczypliwą uwagę. - Szukasz tutaj czegoś? - Właściwie to nie. - Zmierzył wzrokiem pobojowisko. Zerwał się wiatr i w jeepie był wyczuwalny zapach zwęglonego drewna i spalin z pracującego na wolnych obrotach silnika. - Jadę z domu. Tata i Dena wreszcie przyjechali. Opowiedziałem ojcu, co się tu dzieje, a potem pojechałem do miasta i zobaczyłem twojego grata. Pomyślałem, że powinienem się zatrzymać, złożyć ci wyrazy współczucia, czy jak to się tam zwie, i powiedzieć ci, że Dena na ciebie czeka. Cassidy westchnęła. Nie była gotowa na spotkanie z matką. Jeszcze nie. Derrick zmarszczył czoło. - Nie musisz tkwić przy Chasie tylko dlatego, że jest twoim mężem. - Oczywiście, że muszę. - On na to nie zasługuje, Cassidy. Włączyła pierwszy bieg. - Ja chyba wiem lepiej. - Wiesz, przez to, że jest unieruchomiony, przysparza mi kłopotów. - Przysparza ci kłopotów? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Chase leży w szpitalnym łóżku, połamany i poparzony, a ty mówisz, że tobie przysparza kłopotów? - Oczywiście, że tak. Musiałem zatrudnić ludzi na jego miejsce. Kilku prawników i kilka tęgich głów... - Nie śpieszyłabym się z zatrudnianiem ludzi na miejsce Chase’a. Derrick zaciągnął się papierosem. - Jest kaleką, Cassidy. Nie może mówić ani chodzić. O ile wiem, jego mózg jest prawdopodobnie martwy. Nie zdołała powstrzymać się od śmiechu, ale był to gorzki śmiech. - Chciałbyś. Zapewniam cię, że jego mózg nie jest martwy i że Chase już mówi. I zacznie chodzić szybciej, niż przypuszczasz. - Zastanów się nad tym. Nie będzie mógł wrócić do pracy, a ja nie mogę z tego powodu wstrzymywać całej produkcji. Mogę wykupić jego udziały. Ma tyle akcji, że bylibyście zabezpieczeni do końca życia. - A co z moimi udziałami? - Wiedziała, że Derrick był oburzony tym, że Cassidy była właścicielką części spółki. Wprawdzie nie była to wielka część, ale wystarczała, żeby Derrick pamiętał, że nie jest jedynym dziedzicem fortuny ojca. - Je też mogę wykupić. 96 - Po moim trupie. - Cassidy nacisnęła pedał gazu. Samochód ruszył z piskiem opon. Wymanewrowała kierownicą i wyjechała z parkingu. Nie wiedziała, dlaczego nagle zaczęło jej zależeć na kilku papierach, ale nie miała zamiaru dać się wykorzystać. Pomysł wykupienia części udziałów jej i Chase’a tak szybko po pożarze był nie na miejscu. Wyglądało na to, że Derrick chce wykorzystać katastrofę. Spojrzała we wsteczne lusterko i zaskoczyła ją zawziętość, jaką zobaczyła w swoich oczach. W Derricku było coś, co sprawiało, że stawała się opiekuńcza wobec męża, którego od tak dawna nie kochała i chciała chronić udziały, które kiedyś oddałaby bez wahania. - Przegrasz - powiedziała do złotych oczu, które patrzyły na nią z lusterka. - Zapewniam cię, że przegrasz. - Umieramy ze zmartwienia. - Denie załamał się głos, gdy w korytarzu zobaczyła Cassidy. Otworzyła drzwi i rzuciła się córce na szyję. - Przylecieliśmy pierwszym samolotem. Och, kochanie, niech ci się przyjrzę! - Odsunęła Cassidy na odległość ręki i uważnie przypatrzyła się córce. Wokół ust, na których miała jeszcze ślady brzoskwiniowej pomadki, zarysowały się zmarszczki. - Co z Chase’em? - Wszystko będzie dobrze. Na razie nie wygląda najlepiej, ale lekarze są dobrej myśli. - Cassidy! - Ojciec wyszedł sztywno na korytarz. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. - Miło cię widzieć. - Ciebie też, tato. - Mówiła szczerze. Potwornie się bała spotkania z rodzicami, ale teraz, kiedy byli tutaj, cieszyła się, że są w domu. Chwycił ją za rękę. - Jak to znosisz? - W miarę dobrze. - Chcesz się napić? Cassidy potrząsnęła głową. I tak była roztrzęsiona. Jej wyobraźnia szalała i nie mogła zapanować nad emocjami. Potrzebowała teraz trzeźwej głowy. - Nie, dziękuję. - A ja się napiję. Dena spojrzała na niego z wyrzutem i odezwała się lekko karcącym tonem: - Rex, chyba nie powinieneś... Rex jednak nie słyszał żony, a jeżeli słyszał, to nie zwrócił uwagi na jej radę i poszedł prosto do gabinetu. - To go zabija - powiedziała Dena, gdy wchodziły do kuchni. - Te potworne stare wspomnienia... - poruszała nerwowo rękami - ...cały czas wracają. - Jej twarz nagle zrobiła się blada i stara, jakby przez całe życie toczyła przegraną bitwę. - Myślałam, że to już jest poza nami, ale nie. Wiesz, że całą drogę nalegał, żebyśmy pojechali na cmentarz? Po podróży! Nawet nie mogliśmy wstąpić do domu i przebrać się! Nie było mowy. Zaciągnął Derricka na cmentarz i spędził dwadzieścia minut na modlitwie przy grobach Lucretii i Angie. - Lekko zadrżał jej podbró-dek. Usiadła na kuchennym krześle przy oknie. Jej ramiona opadły pod ciężarem smutku, że mąż nie kochał jej tak bardzo jak pierwszej żony. - On jej nigdy nie zapomni. - Potarła długim palcem cień, który padał na płytkę na drewnianym stole. - Angie? - Lucretii. - Dena wyjęła z torebki paczkę papierosów. - Angie też nie. Były takie podobne. On... wiesz, co do niej czuł. - Zadrżała lekko. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. - Zawsze traktował ją jak księżniczkę. Była żywą repliką matki. Czasami zastanawiałam się, czy... - Przełknęła z trudem ślinę, a potem potrząsnęła głową, jakby zaprzeczając samej sobie. - Zastanawiałaś się, czy co? - Cassidy poczuła, że serce jej łomocze. - Nic... nic... - powiedziała szybko Dena, siląc się na uśmiech. Przytknęła złotą zapalniczkę do papierosa. - Myślałam, że się zmieni. Że zapomni o Lucretii - wyznała zza chmury dymu. Zamknęła zapalniczkę i westchnęła głośno. Trzymając papierosa w jednej ręce, drugą objęła się w talii. - Ale stracił Angie. To jeszcze pogorszyło sytuację. Ich wzrok spotkał się na ułamek sekundy. Oczy matki były ciemne od burzy uczuć, które nią szarpały. Cassidy zamarła. - Czasami się zastanawiam, dlaczego za niego wyszłam. - Twoja matka chyba miała dzisiaj męczący dzień. - rozległ się głos Reksa Buchanana. Wydawało się, że w kuchni zrobiło się chłodniej. - Jesteś zmęczona, Dena. Dena zesztywniała. Rex, obracając w dłoni szklaneczkę z bursztynowym płynem, uśmiechnął się smutno. - Twoja matka przeżywa ciężki okres... - Wcale nie! - Nie odróżnia fantazji od rzeczywistości. - Na miłość boską, Rex, nie mieszaj Cassidy w głowie. Ona się na to nie nabierze. Jest mądrą dziewczyną i pamięta jak było. Jak ją traktowałeś. 97 - Przestań! - syknęła Cassidy. - Co się z wami dzieje? - Potem, żeby załagodzić sytuację, podniosła ręce i powiedziała: - Nie wracajmy do tego, dobrze? Angie i ja byłyśmy inne. Tata odnosił się do nas inaczej i ja się mu nie dziwię. Rex Buchanan patrzył pod nogi. - Tato, naprawdę, ja nigdy nie chciałam, żebyś traktował mnie tak jak Angie. Bałam się, że po... że po jej śmierci zaczniesz... zmienisz się i zaczniesz traktować mnie tak jak ją. Ulżyło mi, że tak się nie stało. - To nie było sprawiedliwe! - Dena nie dawała za wygraną. - Powinien cię adorować tak samo jak... - On mnie kocha, mamo. Wiem. Nie jestem Angie i dzięki Bogu za to. - Wyjechałaś po śmierci Angie przez to, jak cię traktował. - Wyjechałam, bo przyszła na to pora. Żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. Żeby wycofać się z tej... z tej ciągłej walki. Dajcie spokój, to już poza nami. Na razie. - Dena nie lubi, gdy chodzę na cmentarz. - Rex pociągnął długi łyk drinka. - Robi z tego większe halo niż to warte. - Nie lubię, kiedy krzątasz się wokół nieżyjącej żony i martwej córki. To trwa już za długo. Nowy pożar wcale nie daje ci prawa do tego, żebyś znowu zachowywał się jak w amoku. Cały czas żyjesz w żalu po stracie Lucretii. Do tego włożyłeś żałobę po Angie, i starałam się to zrozumieć, ale to już trwa za długo, Rex, o wiele za długo. Nie będę tego dłużej znosić. - Zamrugała oczami i wyciągnęła papierosa. - Problem w tym, że jesteś zazdrosna. - Masz rację, jestem zazdrosna. Ja jej nie dorównuję, prawda? Nigdy nie byłam tak dobra jak Lucretia. Zbyt długo grałam w tę grę. Myślałam, że w końcu o niej zapomnisz, ale tak się nie stało. Jestem zmęczona wysilaniem się, żeby to zrozumieć, udawaniem, że nie boli mnie, gdy spoglądasz na jej portret, że nie wspomnę o tym, jak ignorowałeś Cassidy, gdy w pobliżu była Angie... - Mamo! - Nie mogła tego słuchać. Nie teraz, kiedy Chase walczy o życie, a Brig... dobry Boże, nie mogła wyrzucić z umysłu obrazu jego okaleczonego ciała. - To nie jest odpowiedni moment. - Cassidy ma rację. Mamy inne problemy. - Tak? Czasami nie jestem pewna. - Obejrzała się przez ramię i spojrzała pogardliwe na męża, a potem wyszła dumnie z pokoju. Rex dokończył drinka i wstawił szklankę do zlewu. - Przesadza. - Odwrócił się i posłał córce wymuszony uśmiech. - Opowiedz mi, jak się miewa Chase. Jakie są rokowania? Poinformowała go na tyle, na ile mogła. Zasugerowała, że Rex i Dena powinni go odwiedzić i porozmawiać z T. Johnem. Rozmawiali o podpaleniu, ale nie poruszyli oczywistego faktu, że obydwa pożary były podobne. Rex dokończył drinka. - Domyślają się, kim jest ten drugi mężczyzna? - Nie. - A Chase nie wie? - Mówi, że nie. - Aha. Następna tajemnica. - Potarł skroń. W jego oczach pojawił się smutek. - Willie zniknął, prawda? - Niestety, tak. Nie ma go w domu ani w pracy. - Cholera. - Obrócił szklankę w dłoniach i wyjrzał przez okno. - Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. - Willie to chuligan. - Ale nieszkodliwy. Jest naiwny. Chyba zanosi się na burzę. - Przyjrzał się w zamyśleniu ciemnym chmurom. - I nie wygląda to na letnią burzę. - Potarł kark. - Cassidy, wierzysz w przekleństwa? - W co? Nie. - O czym on mówi? Skąd ta nagła zmiana tematu? Wydało jej się to dziwne, bo w końcu nie byli sobie szczególnie bliscy. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz rozmawiali tylko we dwoje. - Dobrze. To dobrze. - Mówił łagodnie, patrząc w dal przez okno. - A ty, tato? Do czego on zmierza? - Oczywiście. - Nie wahał się ani minuty. - I chyba od wielu, wielu lat ciąży na mnie przekleństwo. Chciałbym tylko, żeby nie dotknęło ono ciebie, twojego brata ani matki. Wystarczy, że zniszczyło Lucretię i Angie. - O czym ty mówisz? - Chyba pora, żebyś dowiedziała się o mnie kilku rzeczy. Spowiedź? Teraz? Czuła, że huczy jej w uszach. - O Boże - wyszeptał niemal takim tonem, jakby się modlił. - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale... - Jego palce zacisnęły się na pustej szklance tak mocno, że zadrżała mu ręka. - Zginęły przeze mnie. To wszystko moja wina. - Zamrugał szybko oczami, starając się powstrzymać łzy. - Przecież ich nie zabiłeś. - Bała się oddychać. On chyba nie chce powiedzieć, że... - Nie, celowo nie. Ale to ja je zniszczyłem. Tak samo, jakbym to ja włączył stacyjkę w samochodzie Lucretii albo przyłożył zapałkę do starego tartaku. - Łzy napłynęły mu do oczu. 98

groźny. Tylko lekko stuknięty. Lepsze to niż „zupełnie stuknięty". Z drugiej strony, amator sztuki przetrwania miał prawo trochę się zdenerwować, dostrzegłszy dwójkę obcych na drodze do swojego przemyślnie ukrytego i zabezpieczonego domu. Trzy godziny później Milla zorientowała się, że „dom" nie jest Sprawdź - Przecież wiesz - odparł, marszcząc brwi. - James. - Naprawdę? Nie wymyśliłeś tego wtedy na poczekaniu? - James Alejandro Xavier Diaz. To pełna amerykańska wersja. - Xavier? Pierwszy raz spotykam kogoś o tym imieniu. A jaka jest wersja meksykańska? - W zasadzie taka sama. Au! - zachichotał, robiąc unik: Milla spróbowała znienacka uszczypnąć go w czułe miejsce. Zawsze rozczulał ją śmiech Diaza. Może dlatego, że był on tak rzadkim zjawiskiem. Wśliznęła się na mężczyznę, ustawiła odpowiednio jego członek i nasunęła się delikatnie na sterczącego penisa. Diaz odetchnął głęboko, zamykając oczy i ugniatając dłońmi pośladki kobiety. Milla kochała poranne igraszki, kiedy była jeszcze wciąż trochę senna i