żeby jedną złośliwą uwagą zniweczył jej wysiłki.

ten taniec, zapewne przy wydatnej pomocy samej Rose, odprowadził ją do matki, otoczonej nowymi przyjaciółkami. - Żałuję, że stare nogi odmawiają mi posłuszeństwa, lordzie Beltonie - powiedziała pani Delacroix z uśmiechem. - Aż zazdroszczę tym młodym damom. - Chętnie bym panią zaprosił na parkiet. - Jest pan prawdziwym dżentelmenem, milordzie. Gdyby nie żałoba, zatańczyłabym z panem kadryla. - Poprawiła córce włosy. - Moja droga, przyniesiesz mi szklaneczkę ponczu? - Ja to zrobię, pani Delacroix - rzucił wicehrabia pospiesznie. Fiona chwyciła go za rękaw. - Nie trzeba, milordzie. Rose doskonale sobie poradzi. Córka posłała jej nachmurzone spojrzenie. - Zaraz wracam. - Urządziła pani wspaniałe przyjęcie, pani Delacroix. Rose jest wniebowzięta. - Zrobiłabym wszystko dla mojej ukochanej córki. Wicehrabia omiótł wzrokiem tłum gości. - O, tam jest Kilcairn. Proszę wybaczyć, ale muszę porozmawiać z pani siostrzeńcem. Dobrze, że go w porę zatrzymała. - Milordzie, zamierza pan poprosić Luciena o rękę Rose? Lord Belton spojrzał na nią zaskoczony, po czym się uśmiechnął i skinął głową. - Przejrzała mnie pani. Owszem, mam taki zamiar, ale od tygodnia nie mogę złapać http://www.prawo-medyczne.edu.pl/media/ kroków, aksamitny wilgotny dywan utkany z roślin ście- lił się pod stopy. Gdy minęli cedrowy zagajnik, znowu widać było słońce i kawałek błękitnego nieba, który na- gle ponownie się zmaterializował. Z przodu rozciągał się wspaniały zielony trawnik. Z tyłu, za dziećmi, szła Niania. Poruszała się z ogrom- nym trudem, niezwykle wolno, a jej system motoryc/.ny rzęził, robiąc spory hałas. Obwisłe ramię zostało naprawio- ne, a w miejsce stłuczonej soczewki oka wstawiono nową. Robotowi brakowało jednak wcześniejszej świetnej koor- dynacji ruchowej, a zgrabnie wyprofilowana metalowa obudowa nigdy już nie odzyskała dawnego blasku. Od cza- su do czasu Niania zatrzymywała się, wówczas dzieci rów-

Pokręciła głową. - Wolne. Święto jakiejś świętej, świętego czy innego błogosławionego. - Dobrze ci. - Santos nie przestawał bawić się kluczami. - Miło było cię widzieć, Glorio, ale na mnie już pora. Chwyciła go za rękę. - Myślałam o tobie. O nas. - O nas? - Uniósł brwi w udanym niedowierzaniu. - Nie wiedziałem, że istnieje jakieś „my”. Pamiętam dwa pocałunki i przejażdżkę nad jezioro. To jeszcze nie „my”, mała, przepraszam. Sprawdź - Myślę, że tak. Ja jestem... zła. Teraz dziewczyna się roześmiała. - Nazywam się Liz, Liz Sweeney. - Miło cię poznać, Liz. - Gloria zasalutowała z papierosem w palcach. - Gloria St. Germaine. - Wiem, jak się nazywasz. - Dziewczyna zaczerwieniła się lekko, odgarnęła niepewnym ruchem włosy za ucho. - Wszyscy cię znają. - Tak bywa ze złymi ludźmi, no nie? - Gloria z uśmiechem przysiadła na szafce obok umywalek i zaciągnęła się papierosem. - Zły człowiek daje się zauważyć. Uważam, że bez skandali życie byłoby strasznie nudne, nie sądzisz? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie masz rację. - Możesz mi wierzyć. - Gloria obserwowała w lustrze odbicie nowej. Dziewczyna nie była pięknością, ale miała miłą, ujmującą twarz. Szczerą i otwartą, taką, która wzbudza natychmiastowe zaufanie. - Dostałaś się do niepokalanek dzięki stypendium? - zapytała. Liz wbiła wzrok w podłogę. - Tak. - To powód do wstydu? - Wiem, jak mnie tu nazywają. Sierotka Marysia. - W głosie dziewczyny zabrzmiała nuta goryczy.