Zamilkli oboje.

- Skąd wiesz?! - W walizce jest list z napisem: „Ciocia Tammy". W cudzysłowie, jakby to był jakiś dowcip. Bez adresu, bo gdyby był zaadresowany, wysłałabym go. - Przynieś ten list - zażądał Mark, jakby liczył na jakiś pomyślny obrót sprawy. Może w tym liście będzie coś, co skłoni tę nieobliczalną kobietę do namysłu? - Walizkę też! - zawołała za nią Tammy. Zostali tylko we troje. Henry nadal zachowywał kom¬pletną bierność. Żeby się chociaż rozpłakał, zaczął krzyczeć, cokolwiek! - Panno Dexter... - Tammy. Skłonił głowę. - Miło mi. Mark. Tammy, musimy porozmawiać. - Cały czas to robimy. - Obiecuję ci, że zadbam o niego. - Zatrudniając kolejną Kylie? - parsknęła. - Powinie¬neś był od razu po niego przyjechać. Nie spieszyło ci się. Na szczęście nie musisz się o niego więcej martwić. Teraz nareszcie trafił w dobre ręce. - Nie rozumiesz. Potrzebuję go. Uniosła brwi. - Potrzebujesz go? Dlaczego? - Jest następcą tronu. Wzruszyła ramionami, ponieważ to wyjaśnienie brzmiało dla niej absurdalnie. - Może nim być w Australii. Jak dorośnie, sam zdecy¬duje, czy ma ochotę zostać władcą. Na razie ja się nim zajmę. Ty i zatrudnieni przez ciebie ludzie w ogóle się do tego nie nadajecie. - A ty się nadajesz? - odparował z irytacją. - Wyobraź sobie, że tak. Nawet mam w tym spore do¬ świadczenie. http://www.ostomatologii.pl Przyglądała mu się, jakby miała do czynienia z kimś nie¬spełna rozumu. - Z jaką opiekunką? - Niech pani nie utrudnia, tylko podpisze papiery i będzie po sprawie - warknął z furią, nie panując dłużej nad gniewem. - I tak pani na nim nie zależy. Miała pani sprawować nad nim pieczę, a zostawiła go pani na pastwę losu! Gdyby nie to, że opłacałem opiekunkę, chłopiec trafiłby do domu dziec¬ka. Jest pani jeszcze gorsza niż pani siostra i matka. Takie osoby powinno się wsadzać do więzienia... - urwał nagle, ponieważ zrozumiał, że to go donikąd nie zaprowadzi. - Przepraszam, nie chciałem pani urazić - wydusił z siebie z trudem. - Potrzebny mi jest tylko pani podpis. Ja zabie¬ram Henry'ego, a pani pozbywa się kłopotu na zawsze. - Jakiego Henry'ego? Tego już było za wiele! Nawet nie pamiętała imienia chłopca? Miał ochotę udusić ją gołymi rękami. - Pani siostrzeńca. - Ja nie mam siostrzeńca. Zaskoczyła go tą odpowiedzią. - Oczywiście, że pani ma! - Oczywiste jest to, że mnie pan z kimś pomylił. Owszem, mam siostrę, ale kiedy cztery lata temu ostatni raz widziałam Larę, jechała z jakimś milionerem na Lazu¬rowe Wybrzeże i z całą pewnością nie zamierzała rodzić dzieci. Za nic nie chciałaby stracić figury. Siostrę mam, sio¬strzeńców mieć nie będę. A teraz, jeśli nie ma pan nic prze¬ciwko temu, wrócę do swojej pracy. - Sięgnęła po wiertarkę. Mark rozumiał z tego wszystkiego coraz mniej. To wy¬glądało na jakiś absurd. Ale zgadzało się imię Lary, więc nie mogło być mowy o pomyłce. Co ona powiedziała? Że nie widziały się od czterech lat? Jego gniew przygasł. Ta kobieta mogła w ogóle nie wiedzieć o narodzinach Henry'ego!

- Dlaczego? Ja płacę. Chwilowe porozumienie, osiągnięte dzięki misiowi, po¬szło w niepamięć. - Sama zapłacę. Nie potrzebuję twojej łaski! Mark uśmiechnął się pobłażliwie, a ją ogarnęła furia. Proszę, książę był rozbawiony buntem ludu... - A jak ci się tutaj nie podoba, to możesz sobie iść! To już go nie bawiło. Lud mógł się buntować, ale w sen¬sownych granicach. Sprawdź Tammy nie odpowiedziała, odwróciła się i szybko odeszła, by Mark nie dostrzegł łez, których nie mogła już dłużej powstrzymywać. Doszedł do wniosku, że chyba musiał się przesłyszeć. Jak mogłaby się w nim zakochać? Po pierwsze, znali się zbyt krótko, po drugie, to mogło ją zbyt drogo kosztować. Wiedziała o tym. Jego rodzina siała zniszczenie i śmierć. Każdy związek kończył się tragicznie. Henry zamachał rączkami i zagulgotał coś wesoło, zmu¬szając Marka do skorygowania opinii. Nie wszystko koń¬czyło się tragicznie, był jeden jasny punkt... Jasny punkt uśmiechnął się słodko, a Markowi zrobiło się dziwnie ciepło na sercu. Może powinien przemyśleć wszystko na nowo? Zwłaszcza sprawy związane z uczu¬ciami? Ale jeśli naprawdę pokocha Henry'ego i postanowi się nim zaopiekować, wytworzy się nieznośna sytuacja. Nie mo¬gą co dwadzieścia cztery godziny zmieniać się z Tammy przy dziecku i wozić małego z domu do domu. W krótkim czasie wszyscy od tego zwariują. Może więc miała rację? Może powinien zamieszkać z nimi w zamku? Ale wtedy straciłby wszystko, na czym mu najbardziej zależało - pełną swobodę! - Jutro wyjaśnimy twojej cioci, że to głupi pomysł -powiedział do Henry'ego, podając mu biszkopcik. - Mogę cię czasem zabierać do siebie w weekendy, to wszystko. Kogo próbował oszukiwać? Czuł, że i takie rozwiązanie było nieudolną próbą ucieczki przed uczuciami, które to dziecko budziło w jego sercu, a których wcale sobie nie życzył. Henry pacnął go biszkopcikiem w nos. - Dzięki, stary - mruknął. - Sam widzisz, że musisz spędzać więcej czasu z ciocią Tammy. Ona nauczy cię ładnie jeść. Jego myśli znów pobiegły do niej. Co ona powiedziała? Że zakochała się w nim? Musiało się jej coś przywidzieć... A jeśli nawet naprawdę tak było, to będzie musiała się od-kochać. Trudno. Henry upuścił biszkopcik na dywan i rozpłakał się. Mark gorączkowo zaczął go uspokajać. - Już dobrze, zaraz damy ci drugi, zobacz tu jest bisz¬kopcik, no masz. - Otarł chłopczykowi buzię i uśmiechnął się z lekkim zawstydzeniem. - No dobra, przyznaję się. Ja¬ koś tak mi zapadłeś w serce. Ale nie mów nikomu, co? Jutro odwiozę cię do cioci i... I niech tak już zostanie. Nie mogę się ciągle z nią spotykać. Muszę się trzymać na dystans, rozumiesz?