- Ciągle uważam, iż żałuje, że porzucił tę pracę - stwierdziła Hope.

Ściągnęła brwi w zamyśleniu. Przyszłość. Jej przyszłość. Czy pewnego dnia będzie bogatą, powszechnie szanowaną kobietą? Czy odniesie sukces? Czy wymyśli lekarstwo na raka albo uczyni coś, co zmieni oblicze świata? Jeśli tak, to wtedy przestanie się martwić, że jest brzydka. I tak właśnie się stanie, powtarzała sobie z determinacją. Jeśli ukończy niepokalanki z dobrym świadectwem, będzie w stanie zdobyć stypendium, które pozwoli jej studiować. Będzie miała wszystko, o czym marzyła przez całe życie. Mama z dziećmi wyszła z kabiny. Idąc do drzwi, rzuciła Liz przyjacielskie spojrzenie. Liz uśmiechnęła się do niej i pomyślała o swojej matce. Kiedy zamykały się drzwi, usłyszała jeszcze wołanie dziewczynki: - Popatrz, mamusiu, księżniczka! Zaraz potem w toalecie pojawiła się Gloria. Nareszcie. Liz zerwała się z taboretu. Na widok przyjaciółki zaparło jej dech w piersiach - w sukni z delikatnej, mieniącej się materii, wielobarwnej jak pawie pióra, lamowanej złotem, Gloria rzeczywiście wyglądała jak księżniczka, jak księżniczka, którą Liz zawsze pragnęła zostać. - Spóźniłaś się - zdołała wykrztusić, kładąc rękę na piersi. - Czekałam na odpowiedni moment, żeby się wymknąć. - Co z matką? - Zachowuje się jak królowa pszczół otoczona rojem. Nawet na mnie nie spojrzała przez cały wieczór. Zobaczysz, że będziesz się świetnie bawić. Potraktuj to jak przygodę, Liz. - Okropnie się boję. Gloria parsknęła śmiechem, po czym przyłożyła palec do ust. Obydwie przemknęły na palcach do kabiny dla niepełnosprawnych, zamknęły się wewnątrz i szybko zamieniły ubraniami. Liz ukryła włosy, tak różniące się od włosów Glorii, pod szyfonowym turbanem, założyła maseczkę z piór. Teraz nikt jej nie rozpozna. - Wyglądasz fantastycznie - szepnęła rozpromieniona Gloria. - Naprawdę? - Liz spojrzała na swoją suknię, wygładziła miękkie fałdy i ponownie pomyślała o Kopciuszku. - Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. Musiała kosztować fortunę. - Możesz ją sobie zatrzymać. Ja chcę tylko Santosa. Dzisiaj spełnią się moje sny. Liz spojrzała uważnie na przyjaciółkę. Policzki jej pałały, oczy błyszczały. Coś się stanie, pomyślała i ponownie ogarnęły ją złe przeczucia. - Coś przede mną ukrywasz. Mów, o co chodzi, Glorio. Gloria otworzyła usta, już miała powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Pokręciła głową. - Przejrzyj się w lustrze. - Otworzyła drzwi kabiny, wychyliła ostrożnie głowę, upewniła się, czy teren jest czysty, i pociągnęła Liz za rękę. Na widok swojego odbicia dziewczyna krzyknęła z niedowierzaniem. http://www.meblekuchenne.edu.pl wyimaginowanych przewinień. Zsunął się z ławki i ukląkł przed nią. - Przestań. - Ale powiedziałeś... - Zapomnij, co powiedziałem. Zawsze mnie interesowało, co ty myślisz. - Nie żartuj sobie. Ujął jej dłonie. - Nie żartuję. Jesteś najbardziej fascynującą, uwodzicielską, godną pożądania kobietą, jaką w życiu spotkałem. - Kocham cię - wyznała. Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go. Przytulił ją do siebie mocno, żeby znowu poczuć jej ciepło. - Kocham cię - szepnął z uczuciem. - Muszę ci zadać pewne pytanie - ciągnęła drżącym głosem. Łzy ciurkiem leciały jej z

- Czym sobie na to zasłużyłem? - spytał. - Prawie cię dzisiaj lubię - oświadczyła i pocałowała go znowu. Powinien częściej być miły. - Zaczekaj do jutra - mruknął, odrywając usta od jej ust. - Nie zachowujesz się tak ze względu na mnie, prawda? - A czy to ma znaczenie? Sprawdź lekarze. Nikt nie rozumiał, co się z nią dzieje. Zjechawszy na parter, skierowała się w stronę podwójnych szklanych drzwi. Stojący przy wyjściu ochroniarz zajęty był rozmową z recepcjonistką. Obydwoje zerknęli obojętnie na Hope i wrócili do błahej konwersacji. Po chwili stała już na podjeździe szpitala. Wilgotne nocne powietrze otoczyło ją niby ciepły kokon. Odetchnęła głęboko, szczęśliwa, że wreszcie wydostała się na wolność. Zanurzyła się w mrok. Mokry chodnik połyskiwał srebrzystą poświatą księżyca, z liści drzew na twarz Hope spływały ostatnie krople deszczu. Ulicą przejechał tramwaj, jakiś przechodzień krzyknął coś do kierowcy mijającego go samochodu. Po gałęzi dębu przemknęła zabłąkana wiewiórka, szukająca miejsca na nocleg. Przy krawężniku zatrzymała się taksówka. - Do Katedry św. Ludwika - rzuciła Hope, wsiadając do środka. Wierni, którzy chcieli ustrzec się grzechów i wyznać już popełnione, do późna w noc mogli się spowiadać w świątyni na Jackson Square, najstarszym, budzącym prawdziwą bojaźń bożą przybytku wiary w Nowym Orleanie, znajdującym się, jak na ironię, w samym centrum dzielnicy burdeli i nocnych klubów. Hope zacisnęła kurczowo dłonie. Wnętrze taksówki cuchnęło papierosami i pleśnią. Mrukliwy kierowca nie próbował, na szczęście, wdawać się w konwersację, więc w milczeniu przyglądała się imponującym rezydencjom Górnego Miasta. Minęli śródmieście, wjechali do Vieux Carre, starej dzielnicy francuskiej, i po chwili byli już pod katedrą. Tu poprosiła, by kierowca na nią zaczekał, wysiadła i spojrzała w rozgwieżdżone niebo, na potężne wieże świątyni. Dwa razy dźwigana z gruzów, surowa, majestatyczna budowla stanowiła uderzający kontrast z lekką, kapryśną architekturą otaczających ją domów. Dla Hope była zawsze symbolem wsparcia, a jej surowość równoważyła beztroskę zamieszkujących niegdyś Vieux Carre Kreoli. Stukając obcasami o bruk, ruszyła w kierunku portalu. Znad przepływającej nieopodal Missisipi doszedł ją pojedynczy odgłos syreny jakiegoś statku, z Bourbon Street niosły się dźwięki dixielandu i sprośne śmiechy. Kiedy weszła do katedry, otoczyła ją cisza. Cisza, która napawała otuchą i przynosiła ukojenie. Z Hope opadł histeryczny niepokój ostatnich dni. Tutaj Cień nie miał do niej dostępu. Tutaj, w kościele, powinna znaleźć odpowiedź na swoje problemy. Zanurzyła palce w święconej wodzie, przeżegnała się i ruszyła w stronę konfesjonałów pomieszczonych w pobliżu prezbiterium.