Odpowiedział nieobecnym głosem.

pasażera, odwrócił się do tego lirycznego pejzażu plecami. Poruszał się i tak, i owak, sprawdzając, czy dobrze leży na nim marynarka, dotknął chwacko podkręconych wąsów i najwyraźniej był zadowolony z tego, co zobaczył. Oczywiście granatowy, złotem wyszywany mundur byłby stokroć lepszy, pomyślał, ale prawdziwy mężczyzna nieźle wygląda również po cywilnemu. Dłużej rozkoszować się swym widokiem już nie mógł, bo w kajucie zapaliło się światło. To znaczy najpierw w ciemności pojawiła się wąska szczelina, która szybko przeszła w oświetlony prostokąt, i za szybą zarysowała się jakaś sylwetka. Potem prostokąt znikł (zasłoniły go drzwi prowadzące na korytarz), lecz w następnej sekundzie rozbłysnęła lampka gazowa. Pociągająca młoda dama puściła dźwigienkę, zdjęła kapelusik i z roztargnieniem spojrzała w lustro. Wąsaty pasażer ani myślał odejść – przeciwnie, podszedł jeszcze bliżej do szyby i obrzucił zgrabną figurę damy uważnym spojrzeniem znawcy. W tym momencie mieszkanka kajuty odwróciła się wreszcie do okna, zauważyła podglądającego pana, jej brewki uniosły się, a wargi poruszyły – należy sądzić, że zawołała „ach!” lub coś innego w tym stylu. Przystojny mężczyzna wcale się nie zmieszał, tylko z galanterią podniósł czapkę i ukłonił się. Dama znów bezgłośnie poruszyła wargami, teraz już nieco dłużej, ale znaczenie niesłyszanych z zewnątrz słów i tym razem dawało się odgadnąć bez trudu: „Czego pan sobie życzy?” http://www.lochcamelot.pl/media/ Muzyka przyśpiesza i tańczony stępa kadryl zmienia się w galop kankana. Suknie 11/86 unoszą się coraz wyżej. Męskie pantofle mieszają się w powietrzu z damskimi trzewikami. Pary na parkiecie rywalizują między sobą w dzikich figurach. Ten taniec tylko udaje, że nie jest zbiorową kopulacją. Kłębowisko ciał szukających ekstazy wywołuje w nim mdłości. – Zwierzęta – cedzi przez zęby. A jednak jakaś jego cząstka, 0 której chce zapomnieć i której się brzydzi, nie pozwala mu odejść.

– Nie bądź taki skąpy, Gruszczyński. The plays the thing – śmieje się Rozumowski; na paryskim bruku nabrał awersji do wszystkiego co francuskie i z zakurzonego polskiego artylerzysty przepoczwarzył się w wykrochmalonego angielskiego dandysa. – Sprawdź spienione konie, rozchełstanego czerńca i groźnie zmarszczył krzaczaste brwi. Pelagia zameldowała przewielebnemu półgłosem: – Zawołał do mnie: „Mateczko, nieszczęście! On już tu jest! Gdzie władyka?” Przy słowie „nieszczęście” Mitrofaniusz ze zrozumieniem pokiwał głową, jakby dziś, tego bezmiernie długiego dnia, który w żaden sposób nie chciał się zakończyć, nie liczył na nic innego. Skinął palcem na oberwanego, zakurzonego zwiastuna (samo jego zachowanie, a także wykrzyczane przezeń słowa świadczyły jasno, że ów mnich, który przyleciał tu nie wiadomo skąd, jest właśnie zwiastunem, i to z tych niedobrych): ano wejdź tu na górę. Krótko, ale głęboko, do ziemi prawie, pokłoniwszy się biskupowi, czerniec rzucił wodze i popędził do gmachu sądu, roztrącając wychodzącą po procesie publiczność. Widok sługi Bożego z gołą głową i czołem podrapanym do krwi był tak niezwykły, że ludzie oglądali się, jedni z ciekawością, inni z niepokojem. Burzliwe dyskusje na temat dopiero co zakończonego posiedzenia i zadziwiającego wyroku ustały. Wyglądało na to, że szykuje się, a może nawet