Przez chwilę milczeli

- Wczoraj po dwudziestej miała samolot. – Dominik spojrzał na zegarek. - Jest już z powrotem w Sydney. Mark czuł się kompletnie ogłuszony. Była prawie siódma wieczorem, właśnie przywiózł do zamku Henry'ego, abso¬lutnie przekonany, że na tym koniec bezsensownego prze¬rzucania się dzieckiem. Ponieważ miał to być jego ostatni dzień z Henrym, odłożył na bok wszystkie inne sprawy i poświęcił się wyłącznie bratankowi. Nie miał pojęcia, jak wspaniale można spędzić czas z takim malcem! Owszem, było to męczące, ale jednocześnie dawało tyle radości i energii, że... że warto było. Zadowolony Henry spał teraz słodko na jego rękach. Do¬minik uśmiechnął się zagadkowo na ten widok. - O czym ty mówisz? To niemożliwe! – wybuchnął Mark. - A jednak, Wasza Wysokość. Panienka Tammy spakowała swoje rzeczy, zawiozła panicza Henry'ego do Renouys i bezpośrednio stamtąd pojechała na lotnisko. Nie było jej. Nie było. A on nie mógł znieść tej myśli. - I nikt się nie domyślił, co ona zamierza zrobić? - jęk¬nął Mark. - Wiedzieliśmy wszyscy. Mark oniemiał na moment. - I nikt mi nic nie powiedział?! Dominik nawet nie mrugnął okiem. - Panienka Tammy prosiła nas o zachowanie dyskrecji w tej sprawie. - Nie pojmuję tego! Jak mogła to zrobić? Przyjechała tu opiekować się dzieckiem. Kto teraz zajmie się Henrym? - Wasza Wysokość. Taki był zamiar panienki Tammy. Markowi zaczynało coś świtać. - To jakiś spisek przeciwko mnie. - Nie wiem, o czym Wasza Wysokość mówi – odparł z niewzruszoną twarzą Dominik, co tylko utwierdziło księ¬cia w podejrzeniach. - Jesteś z nią w zmowie! Stary służący z trudem powściągnął uśmiech. - Czy Wasza Wysokość każe zakuć mnie w dyby? http://www.konstrukcjestalowe.edu.pl ROZDZIAŁ JEDENASTY To był najdłuższy miesiąc w życiu Marka. Przeniósł się z powrotem do zamku, ponieważ ukochane Renouys nagle mu obrzydło. Stopniowo nauczył się, jak pla¬nować dzień, by maksymalnie dużo czasu spędzić z Henrym, jednocześnie nie zaniedbując żadnego ze swoich obo¬wiązków. Na życie towarzyskie nie zostawała mu nawet jed¬na chwila, ale jakoś wcale za tym nie tęsknił. Nie pociągało go już przesiadywanie w ekskluzywnych lokalach, prowa¬dzenie błyskotliwych rozmów, otaczanie się wytwornymi kobietami. Przy Henrym doświadczał czegoś, czego nie potrafił na¬zwać. Czegoś znacznie głębszego niż kiedykolwiek. Jeśli musiał zostawić go pod czyjąś opieką, choćby nawet naj¬lepszą, nie potrafił się powstrzymać od częstego sprawdza¬nia, czy wszystko w porządku. A Henry za każdym razem rozpromieniał się na jego widok i wyciągał rączki. A jednak w zamku też mu czegoś brakowało. Nie czegoś, tylko kogoś. Tammy. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej pragnął, by wróciła. Czy po to, by uwolnić go od odpowiedzialności i umożliwić mu powrót do dawnego życia? Nie, nie po to. Nie chciał wracać do dawnych upodobań. Ingrid dzwoniła kilkakrotnie, ale nie miał ochoty na spotkanie z nią. Dzwoniły też inne znajome, ale z podobnym rezultatem. Niechby Tammy wróciła... Niestety, znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie wróci. Właściwie po co miałaby wracać? Nie miał jej nic do zaoferowania. Prasa coraz usilniej domagała się zdjęć następcy tronu. Mark odwlekał to tak długo, jak się dało, w końcu jednak po trzech tygodniach uległ presji i zezwolił na sesję foto¬graficzną w ogrodach zamkowych. Pstrykały aparaty, bły¬skały flesze, a zachwycony wesołą zabawą Henry śmiał się i wymachiwał ukochanym misiem. Reporterzy cmokali z zachwytu. - Jaki bystry! - chwalili małego księcia. - Tak, to wspaniałe dziecko - przytaknął Mark, nie kry¬jąc dumy, co dziennikarze skwapliwie wykorzystali, robiąc kolejną serię zdjęć. - Krążą słuchy, że Wasza Wysokość chce usynowić ma¬łego księcia? - Tak, niedługo wystąpię z wnioskiem o adopcję - po¬twierdził Mark. Schylił się i posadził Henry'ego tuż obok swojej nogi, wiedząc, że ostatnio chłopczyk lubił się bawić w następu¬jący sposób: chwytał nogawkę spodni stryjka, podciągał się do pozycji pionowej, a potem z rozmachem opadał z po¬wrotem na pupę.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Sprawdź - Tylko mi nie mów, że już mnie nie kochasz! - prze¬raził się. - Nie rób mi tego! Nie mów, że zniszczyłem twoje uczucie przez własną głupotę. - Jego głos stał się żarliwy, błagalny. - Tammy, co ja bez ciebie zrobię? Przyjechałem prosić cię o rękę, kocham cię, pragnę, potrzebuję. Wróćmy razem do Broitenburga, zostańmy mężem i żoną, rodzicami Henry'ego. Proszę, kochaj mnie. Wyjdź za mnie. Zrobisz to? - Patrzył na nią w napięciu. Zatopiła spojrzenie w oczach mężczyzny, którego kocha¬ła całym sercem. - Oczywiście. Jak możesz w to wątpić? - szepnęła. Mark wcale nie wiedział, czy usłyszy właśnie taką odpowiedź. On, który kiedyś był tak pewny siebie... - Naprawdę? - zawołał z nagłą radością. Ręka mu się trzęsła, gdy sięgał do kieszeni dżinsów. Twarz mu się śmiała, oczy pałały, serce zdawało się śpiewać. Półprzytomny z przejęcia, wyciągnął pudełeczko obciągnię¬te pąsowym aksamitem, otworzył je i... ach! Tammy zdążyła jeszcze zobaczyć, jak promień słońca zatańczył na przepięknych brylantach, zanim pierścionek wypadł z drżących palców Marka i wleciał między gałęzie eukaliptusa. Bawiący się pod drzewem Henry zauważył błyszczą¬ce cudo, które upadło tuż obok niego. Wziął je do łapki i z wielkim zainteresowaniem zaczął je oglądać. - Jeśli on trzyma w swoich rękach to, co myślę, że trzyma... - Tammy urwała, ponieważ łzy wzruszenia dławiły ją w gardle. - Trzyma w swoich rękach naszą przyszłość - powie¬dział Mark i pocałował ją tak, jakby składał obietnicę, że to dopiero początek wspólnych radości. - W takim razie zejdźmy na dół, zanim spróbuje ją zjeść! - Zaśmiała się przez łzy. - Przyszedł list od Tammy - powiedział Doug, gdy wszyscy członkowie jego zespołu wrócili do obozu i za¬siedli wokół ogniska, nad którym wisiał kociołek z wodą na herbatę. - Przeczytam wam.