Poczuła dreszcze, ale wcale nie chciała wracać do domu i tracić takiego wspaniałego widowiska. Śnieg szybko przestał padać, Milla patrzyła jeszcze przez kilka minut w ciemne niebo, czekając na więcej. Nie doczekała się. - Chyba już po wszystkim - westchnęła. Ramiona Diaza objęły ją silniej, gdy niósł Millę z powrotem do domu. Wkrótce położyła się do łóżka, by zasnąć prawie natychmiast. W tym miejscu spała o wiele dłużej niż normalnie. Tak jakby jej ciało starało się odrobić lata zaległości, lata nieustającego nawet w nocy stresu. Jej sny powoli normalniały, nie budziła się już z płaczem. Nie śniła w ogóle tej konkretnej nocy, gdy ocknęła się nagle, by zobaczyć pochylony nad sobą cień, poczuć ciężar nagiego ciała. - Ćśś - szepnął Diaz, podciągając jej koszulę nocną do pasa i rozchylając nogi. - Nie myśl. - Co... - zaczęła, a potem gwałtownie wciągnęła powietrze. Diaz potarł żołędzia członka o jej krocze, aby po chwili pchnąć zdecydowanie do przodu. Paznokcie Milli wbiły się w jego bicepsy. Była wilgotna, owszem, ale nie gotowa. Czuła w sobie każdy centymetr jego męskości, wchodzącej głębiej i głębiej. http://www.evita-dietetyka.pl/media/ warkotu uruchamianego silnika, ale odpowiedziała jej cisza. Wyglądało to tak, jakby Diaz rozpłynął się w powietrzu? - Przynajmniej wiem, jak wyszedł - powiedziała Milla, zdezorientowana. - Ale jak dostał się do środka? - Nie mam pojęcia - jęknęła Joann, opadając na najbliższe krzesło. - Jezu, nigdyw życiu tak się nie wystraszyłam! On tu pewnie był, kiedy przyszłam. Mógł zrobić wszystko, co tylko chciał! Milla obeszła wszystkie okna, sprawdzając, czy którekolwiek nosi ślady włamania. Nie musiała być detektywem, by stwierdzić, że okna są nienaruszone. Jakkolwiek facet tu wszedł, nie pozostawił żadnych wyraźnych śladów. - Nie mogę w to uwierzyć - Joann ciągle się trzęsła. - Ty po prostu siedziałaś i rozmawiałaś sobie z nim, zero nerwów! A to...

240 - Tak, tak jest. - Płaci pan nagrodę? - W gotówce. Amerykańską kapustą - nigdy nie oszukiwał w takich sprawach; pieniądze pozwalały płynąć strumieniowi informacji. Sprawdź Teraz, czterdzieści lat później, Sunny stała w dusznym baraku, w który można było oddychać jedynie dzięki małemu wiatrakowi. Patrzyła przez okno, jak rozgrzane powietrze drży na tle jodeł. Serce Sunny zaczęto bić 18 mocniej, w skroniach poczuła szum, a po chwili dudnienie. Przytrzymała się oparcia krzesła, żeby nie upaść. Miała wizję, której nie była w stanie zrozumieć przy Belvie. Nie chodziło o córkę Belvy ani o tegoroczne zbiory. Widziała swoich synów. Stali na występie stromej granitowej skały, nadzy jak w dniu narodzin. Ich skóra lśniła w słońcu. Ścieżka była za wąska, żeby po niej chodzić, jednak oni szli. Bardzo powoli próbowali wspiąć się wyżej i pokonać skaliste zbocze. Mieli zakrwawione ręce i stopy, byli spoceni, ale posuwali się do góry. Przystawali i podawali sobie ręce, pomagając sobie nawzajem. O wiele niżej, w dolinie, zobaczyła siebie. Na próżno do nich wołała, żeby zeszli w bezpieczne miejsce. Nie zwracali na nią uwagi. Zmierzali ku niechybnemu końcowi. Ziemia zatrzęsła się i krawędź się rozstąpiła. Sunny z przerażeniem zobaczyła w zwolnionym tempie, że jej synowie z krzykiem spadają, a ich ręce i nogi zanurzają się w gorących płomieniach. - Nie! - usłyszała swój własny głos. Zamrugała oczami i wizja zniknęła. Rozwiała się w dusznym powietrzu baraku. Sunny poczuła mdłości. Opadła na krzesło. Nie mogła się pozbierać po tym, co zobaczyła. Ta przerażająca wizja nawiedziła ją nie po raz pierwszy. Obraz zaczął się pojawiać dwa tygodnie temu. Wkradał się do jej snów i włamywał do podświadomości. Na ścianie przy lodówce wisiał stary kalendarz, który dostała w warsztacie Ala. Sprawdziła umówione i odwołane wizyty. Jej palec zatrzymał się na czwartym. Tego dnia miała pierwszą wizję. Tego dnia Brig dostał pracę u Buchanana. 3 Co ty tu robisz? Słysząc głos Briga, Cassidy mało nie upuściła szczotki, którą czesała zmierzwioną grzywę Remmingtona. Źrebak prychnął, przewrócił oczami i zarzucił łbem. - A jak myślisz? - Czuła, że jej policzki zalewa rumieniec. Obejrzała się przez ramię i spojrzała w oczy, które w półmroku stajni niemal płonęły. - Męczysz konia. - Przecież trzeba go wyczesać - odpowiedziała zgryźliwie i skrzywiła się, bo dotarło do niej, że mówi jak rozpuszczona bogata dziewczynka. - Ja, uch, myślałam, że tak będzie dobrze. - A ja myślałem, że nie chcesz mieć kucyka na pokaz. - Bo nie chcę. - A czy sądzisz, że jemu zależy na tym, żeby mieć wyczesany ogon i grzywę? - Prychnął i potrząsnął głową. - Do diabła, jego obchodzi jedynie to, żeby zrzucić cię z siodła, żeby wyrwać mi się z ręki i wejść na klacze stojące na południowym wybiegu. Powinnaś zobaczyć, jak się popisuje przed damami. - Uśmiechnął się szyderczo i cynicznie. Jego niski głos miał bardzo zmysłowy timbre. - Zachowuje się jak Jed Baker i Bobby Alonzo, gdy w pobliżu pojawia się twoja siostra. - Brig z miną znawcy wspiął się po metalowych szczeblach drabiny na poddasze z sianem. Po kilku sekundach snopy siana zaczęły spadać na betonową podłogę. Cassidy nie chciała, żeby jej przypominał o przyrodniej siostrze. Od prawie dwóch tygodni miała w pamięci rozmowę Angie i Felicity przy basenie i obserwowała, jak Angie wprowadzała w życie swój plan. Była zła, że siostra kręci się przy stajniach, od kiedy pracuje tam Brig, że rozmawia z nim i uśmiecha się do niego. Angie żartowała i usiłowała go oczarować. Cassidy chciała wierzyć, że Brig jest po prostu miły dla córki szefa, ale sądziła, że to jest coś więcej. Reagował na zaloty Angie jak wszyscy mężczyźni w Prosperity. Niedługo się dogadają!... Cassidy oczami wyobraźni widziała dwa lśniące od potu ciała. Gorycz wezbrała w jej sercu. Brig nie zawracał sobie głowy drabiną i zeskoczył z poddasza. Miękko wylądował na nogach. - A co z tobą? - spytała. Brig wyciągnął scyzoryk, pochylił się i przeciął sznurek, którym związane były snopki. - Jak to: co ze mną? - Też się popisujesz przed Angie. Prychnął, podszedł do następnego snopa i przeciął sznurek. Siano się rozsypało. W górę wzbił się tuman kurzu. - Ja się przed nikim nie popisuję, Cass. Tyle powinnaś już wiedzieć. Zabolało ją, że zwrócił się do niej zdrobniale. Jakby była robotnicą. Albo dzieckiem. - Popisujesz się. Jak każdy facet. - Ja nie jestem jak każdy facet. - Prychnął, usiadł okrakiem na balu i patrzył na nią. Ich oczy spotkały się. Wpatrywał się w nią uporczywie. Kąciki ust opadły jej. Na twarzy Briga leniwie pojawił się nieznośny uśmiech. - Myślisz, że jestem napalony na twoją siostrę? - Nie powiedziałam... - Ale to miałaś na myśli - mruknął zdegustowany i zamknął scyzoryk. - Kobiety... - mruknął pod nosem. Zdjął ze ściany widły i zaczął wrzucać siano do boksów. Cassidy wrzuciła zgrzebło i szczotkę do wiadra i wspięła się na bramkę. Remmington zaczął skubać siano, które wrzucił mu Brig. Chłopak zawzięcie wrzucał siano do boksów. Cassidy patrzyła jak się poruszał - powoli i pewnie. Zauważyła, że gdy stawał, pochylał się, przecinał sznurek i wrzucał siano do boksów, jego uda i pośladki napinały się pod wyblakłymi od słońca levisami. Chodził powoli wzdłuż boksów, od czasu do czasu spoglądając na Cassidy, 19 co przyprawiało ją o szybsze bicie serca. Kręciła się w pobliżu i czekała, aż skończy i podejdzie do drzwi. - Wszystko przy nim zrobione? - Brig wskazał głową w stronę boksu Remmingtona, odwieszając widły na hak. - Nie będzie kokardek? Cassidy zatrzęsło ze złości, ale zdołała się opanować. - Dzisiaj nie. Może w niedzielę. Roześmiał się. Wyszli na dwór. Letnie słońce leniwie wędrowało ponad szczytami gór na zachód, a gzy i osy latały nad rozlaną przy żłobach wodą. Dzień był bezwietrzny i Cassidy czuła, że jej ubranie lepi się od potu. - Niedługo będziesz mogła dosiąść swojego konia. - Brig wyjął papierosy z kieszeni. - Chyba już ci mówiłem, że chcę go ujeżdżać powoli. - Powoli? - Tak. Żeby nie złamać w nim ducha. Wytrząsnął jednego camela, spojrzał na zachodzące słońce i wsunął papierosa do ust. - Chcę go dosiąść teraz. Potarł zapałką o podeszwę buta. - Bądź cierpliwa. - Jest mój. - Nie słyszałaś, że cierpliwość jest cnotą? - Uśmiechając się półgębkiem, zapalił papierosa i wpatrywał się w nią przez chmurę dymu. - Problem chyba w tym, że nie pałasz miłością do cnót. Ich oczy znowu się spotkały. Cassidy poczuła, że wszystko jej się kotłuje w środku. - Po prostu chcę jeździć na moim koniu. - I będziesz. W swoim czasie. - Nie mogę czekać wiecznie. - Dwa tygodnie to nie wieczność. - Westchnął ciężko i wypluł tytoń. - Wiesz, Cass, na najlepsze rzeczy w życiu warto poczekać. Przynajmniej tak mówił mój stary, zanim się urwał. Ja go nie znałem, ale Chase często powtarza złote myśli faceta, który doszedł do wniosku, że nie ma ochoty tkwić w jednym miejscu i troszczyć się o dzieci i żonę. - Zaciągnął się papierosem. Zmarszczył czarne brwi. Przyglądał się jodle samotnie rosnącej w rogu wybiegu, ale Cassidy wiedziała, że myślami jest daleko stąd, w dzieciństwie pełnym biedy i bólu. - Moim zdaniem wszystko, co mówił Frank McKenzie to stek bzdur, ale Chase najwyraźniej uważa, że nasz ojciec był bogiem. - Zachichotał bez cienia radości w głosie. - Chase jest optymistą. Myśli, że któregoś dnia będzie tak bogaty, jak twój stary. Że będzie miał dom większy niż wasz. Wyobrażasz sobie? - A dlaczego nie? - zdziwiła się Cassidy. Odwrócił się do niej. Tym razem jego oczy nie błyszczały. Wyrzucił papierosa i zgasił go obcasem. - Bo jest pewna hierarchia. Są ci, którzy mają i ci, którzy nie mają. Chase po prostu nie wie, gdzie jest jego miejsce. Jest marzycielem. - A ty nie? - To strata czasu, Cass. - Zacisnął usta. - Koniec przerwy. - Nagle zdał sobie sprawę z tego, że rozmawia z córką właściciela. - Czas wracać do pracy. - Każdy marzy. - Marzą tylko idioci. Nie mogła się powstrzymać. Wyciągnęła rękę i chwyciła go za ramię, jakby nie chciała, żeby odchodził. Spojrzał na jej dłoń, a potem powoli podniósł głowę. Ich oczy spotkały się. - Musisz... musisz mieć marzenia. - Musiała coś zrobić, żeby rozmowa nie urwała się, żeby intymny nastrój i uczucie mrocznego pożądania, jakie zaczęło się w niej budzić, nie prysły. Usta Briga wykrzywiły się cynicznie. - Wierz mi, nie chciałabyś wiedzieć, o czym marzę - powiedział ledwie słyszalnym szeptem. Cassidy oblizała wargi. - Chcę. Chcę wiedzieć. - Och, Cass, daj spokój. - Delikatnie zdjął jej palce ze swojego ramienia, ale nie spuszczał z niej wzroku. Po raz pierwszy w jego ciemnoniebieskich oczach zobaczyła tajemniczy błysk, głęboko skrywane uczute, iskierkę pożądania. - Wierz mi, im mniej o mnie wiesz, tym lepiej. Po pięciu godzinach naciągania siatki ogrodzeniowej i dwóch godzinach wygarniania gnoju ze stajni dla ciężarnych klaczy Briga bolały wszystkie mięśnie. Śmierdział, źle się czuł i nie mógł się doczekać końca roboty, ale cieszył się, że będzie pracował z narowistym koniem Cassidy. Remmington był uparty i zawzięty, ale powoli się oswajał. Za tydzień będzie na tyle ułożony, że będzie mogła go dosiąść córka Reksa Buchanana. A wtedy może przestanie go zadręczać. Nie przeszkadzało mu to za bardzo, ale Cassidy miała dopiero szesnaście lat i nie zdawała sobie sprawy z tego, że z dziecka staje się kobietą. Zacisnął zęby, gdy przypomniał sobie ciepły dotyk jej dłoni i błysk w jej złotych oczach. Śmieszne. Nigdy wcześniej nie patrzył jej w oczy, nigdy nie sądził, że piegi rozsiane 20 wokół nosa mogą być tak pociągające. Na miłość boską, o czym on myśli? Cassidy jest córką szefa. I ma dopiero szesnaście lat. A on jest napalony jak diabli. Powinien znaleźć sobie kobietę do łóżka. Wtedy przestanie myśleć o Cassidy. Akurat. Od kiedy to możesz nie myśleć o kobiecie? Od kiedy skończył czternaście lat żył jak przeklęty - bez przerwy myślał o seksie. Zrobił sobie przerwę, zapalił papierosa i zaciągnął się. Stał oparty o twardy pień jodły samotnie rosnącej przy stajniach. Spojrzał na dom Buchananów i prychnął. Pięcioosobowa rodzina mieszkała w rezydencji, której nie powstydziłby się król; bez problemu pomieściłaby pięćdziesiąt osób. - Dziwne, że cię tu spotykam. - Usłyszał miękki kobiecy głos. Brig nie oglądając się za siebie, wiedział, że znowu znalazła go Angie. Trzeci raz w tym tygodniu. Musiał przyznać, że jest piękna. Ładniejsza niż jej młodsza siostra, ale mogą z nią być same kłopoty. Oparty o drzewo, odwrócił głowę i zobaczył, że dziewczyna, mrużąc niewiarygodnie błękitne oczy, przygląda mu się. Miała na sobie mocno wycięte białe spodenki, które ledwie przykrywały krok. Piersi wcisnęła w stanik dwuczęściowego czarnego kostiumu kąpielowego, który był o kilka rozmiarów za mały. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Zaciągnął się camelem. Dotknęła ust czubkiem języka. - Wiele rzeczy przychodzi mi do głowy. - Przymknęła kusząco oczy, rzucając spojrzenie w rodzaju: nie wiesz, co tracisz. Przechyliła głowę na bok i czarne włosy związane w koński ogon opadły do przodu, dotykając jednej piersi. - Ale teraz trzeba zanieść drabinę do domu. Przepaliło się kilka żarówek w żyrandolu. - Mam zanieść drabinę? - Mało się nie roześmiał, bo pomyślał, że to idiotyczny pretekst, żeby zagaić rozmowę. Angie się uśmiechnęła. - Moja macocha o to prosi. Wszystko jedno, czy ty to zrobisz, czy ktoś inny. Ciebie pierwszego zobaczyłam. - Odgarnęła włosy i spojrzała na jego brudne od gnoju buty. - Lepiej je zdejmij, zanim wejdziesz do domu. Dena ma bzika na punkcie czystości. - Zamrugała oczami, odwróciła się i odeszła wyprostowana, kołysząc biodrami. Brig wziął drabinę z garażu. Przed wejściem na schody tylnego ganku zdjął buty i przez kuchnię zaniósł drabinę na korytarz. Cztery i pół metra nad marmurową podłogą wisiał kryształowo-mosiężny żyrandol. Dena była podenerwowana. Mieli się zjawić goście, a tu przepaliło się kilka żarówek, a reszta mrugała. - Nie wiem, jak to się stało. - W kącikach ust Deny utworzyły się małe zmarszczki. - Sprzątaczki powinny były mi powiedzieć. - Spojrzała na Briga i nieznacznie zadrżała jej broda. Zmierzyła go wzrokiem i jej oczy spoczęły na jego białych dziurawych skarpetach. W chłodnych oczach kobiety pojawił się cień pogardy. Brig nie przejął się jej zachowaniem. Rozstawił drabinę. Dena Miller pochodziła z biedoty. Wprawdzie nie miała cygańskich ani indiańskich przodków w swoim rodowodzie, ale była córką farmera i szwaczki. Skończyła szkołę handlową. Potem dostała pracę w tartaku Buchanana i przez kilka lat była osobistą sekretarką Reksa. Gdy ubóstwiana przez niego pierwsza żona pożegnała się z tym światem, Dena nie odstępowała wdowca. Pomogła mu się pozbierać. Stary Buchanan był zdruzgotany. Dena skorzystała ze sposobności i zbliżyła się do niego. Pobrali się niecały rok po pogrzebie Lucretii Buchanan. Osiem miesięcy później urodziła się Cassidy. Dena Miller z pewnością widziała w życiu mnóstwo dziurawych skarpet. Brig wymienił żarówki. Wiedział, że przyglądają mu się kobiety. Dena z pogardą, którą starała się ukryć, Angie z zainteresowaniem, a Cassidy, która chowała się na drugim piętrze - z ciekawością. Unikała go od paru dni, od czasu ich rozmowy przy stajni. Gdy kończył wkręcać ostatnią żarówkę, odchylił głowę i dostrzegł jej zaskoczone spojrzenie. Mrugnął do niej. Przełknęła z trudem ślinę i chociaż wyglądała jak przestraszony królik, którego w środku nocy osaczyło światło reflektorów, wytrzymała jego spojrzenie. Nie schowała się. Musiał przyznać, że jest odważna. Zeskoczył na ziemię i złożył drabinę. Angie położyła mu rękę na ramieniu, pewnie po to, by zdenerwować macochę. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się łagodnie - Może odwdzięczymy ci się zimnym napojem? Może być cola? Albo coś mocniejszego? Tata ma w lodówce zapas piwa. Przywozi je z... - Pan McKenzie jest w pracy. Nie tyle zobaczył, co wyczuł stanowczość Deny. Chciała mu przypomnieć, gdzie jest jego miejsce. - Dziękuję. Robota czeka - wycedził przez zęby, spoglądając na Denę. - Może innym razem. Angie uniosła ładną brew. - Trzymam cię za słowo - powiedziała, dotykając palcem jego koszuli. Miał wrażenie, że pod delikatnym dotykiem jej dłoni skóra pod bawełnianą koszulą mu płonie. Zastanawiał się, czy Cassidy to widziała, ale doszedł do wniosku, że nic go to nie obchodzi. Wyniósł drabinę za drzwi. Przy garażu zauważył lśniącą corvettę. Czerwona karoseria samochodu wyglądała tak, jakby się rozpływała w popołudniowym słońcu. Przy zderzaku ze skrzyżowanymi nogami i z założonymi rękami stali Jed Baker i Bobby Alonzo. Opierali się pośladkami o błyszczącą karoserię. Brig nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Założył buty i odniósł drabinę do garażu. Usłyszał szybkie, drobne 21 kroczki Angie. Dogoniła go i wsunęła mu rękę pod ramię. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziała. - Nie ma sprawy. - Och, to był poważny problem. Prawdziwa katastrofa. Prawie tak straszna jak niekompletna srebrna zastawa czy błoto rozbryzgujące się na oponach jadącego samochodu. - Przewróciła oczami. - Dena nieustannie zmaga się z katastrofami. - Wygląda na to, że masz towarzystwo. Zerknęła w stronę błyszczącego samochodu i dwóch chłopaków, którzy się na nią gapili. - Wymarzone - powiedziała z nutą sarkazmu w głosie. - Myślałem, że się z nimi przyjaźnisz. Westchnęła. - To są niedojrzali zepsuci chłopcy. - Jed oderwał się od samochodu i jej pomachał. - Wiesz co? Oni się założyli. - Jej wdzięczne usta ułożyły się w dziubek. Nie zadała sobie trudu, żeby odmachać. - O co? - To jest właśnie interesujące. - Przysunęła do niego głowę. Ich oczy spotkały się. - O to, który z nich pierwszy się ze mną prześpi. - Powiedzieli ci o tym? - Bobby mi powiedział. - Zrobił jej się dołek w policzku. - Chyba po to, żebym nie zrobiła tego z Jedem. Wyobrażasz sobie? Brig prychnął, jakby go to nie obchodziło. - Więc którego wybierzesz? - Żadnego. - Zarzuciła lśniącą kitką. - Oni najwyraźniej nie rozumieją, że gdy nadejdzie pora, to ja będę wybierać. I pewno nie spośród dwóch zarozumiałych gówniarzy, którzy my ślą tylko o seksie, piłce nożnej i samochodach. Wiesz, są tak wulgarni, że mówią na piersi kobiece zderzaki? Zderzaki! - Prychnęła z oburzenia. - Chłopaczki. - Niechętnie wysunęła dłoń z ramienia Briga. Opuszkami palców musnęła go w rękę. - Na razie! - Pomachała mu uwodzicielsko. Brig patrzył, jak odchodzi. Miał mieszane uczucia. Powinno mu ulżyć, że zostawia go w spokoju, ale jako mężczyzna nie był obojętny na jej wdzięki: kołyszące się biodra, kształtne łydki, wcięcie w talii i podskakujące piersi. Jeszcze raz się odwróciła. Uśmiechnęła się. Zderzaki, tak? Cóż, ona bez wątpienia miała swoje na miejscu. Nie wiedział, jaką grę prowadzi ani dlaczego chce go w nią wciągnąć. Domyślał się, że drażni się z nim jak bogata dziewczyna przyzwyczajona do adoracji mężczyzn. Popatrz, co mam, ale nie dla ciebie, bo jesteś nikim. Kto chciałby to znosić? Może jego brat Chase. On lubił pieniądze. I kobiety. Bogate kobiety. Ale Chase był idiotą. Dobrodusznym idiotą, który wypruwał sobie flaki, żeby żyło mu się lepiej i żeby zadbać o rodzinę. Brig skrzywił się. Gdyby nie Chase, Brig sam musiałby troszczyć się o matkę, a to nie wychodziło mu najlepiej. Nigdy nie umiał okazywać uczuć. Angie podeszła do Jeda i Bobby’ego. Brig nie słyszał, o czym rozmawiają, ale wystarczyło mu to, co zobaczył. Chociaż Angie zarzekała się, że nie jest zainteresowana gówniarzami, popisywała się przed nimi, zaśmiewała się i szeptała z Jedem. Pozwalała, żeby obejmował ją w talii. Odwracała się co chwilę, żeby sprawdzić, czy Brig na nią patrzy. Nie był w nastroju. Coś go do Angie ciągnęło jak każdego mężczyznę. Ale wiedział, że ta dziewczyna może przysporzyć najgorszych kłopotów. Jeśli ma odrobinę oleju w głowie, powinien się od niej trzymać jak najdalej. Ona coś kombinuje i bawi się Jedem i Bobbym, którzy są tak potwornie naiwni. Ślinią się na jej widok, a ona robi ich w konia. Brig odwiesił drabinę na kołki. Usłyszał warkot silnika i dźwięczny śmiech Angie. Przez brudne okno patrzył, jak odjeżdżają. Jed prowadził, a Angie siedziała między chłopakami. Śmiała się beztrosko, uwieszona jednym ramieniem na szyi Bobby’ego, a drugim na karku Jeda. Brig wyszedł z garażu i niemal wpadł na Williego Venturę, który znalazł niezły punkt obserwacyjny między gałęziami bujnego żywopłotu oddzielającego dom od garażu. - Angie... - Willie poruszył ustami, patrząc na odjeżdżający samochód. - Co: Angie? Willie podskoczył i spojrzał na Briga tak, jakby spodziewał się lama. Z trudem przełknął ślinę, odwrócił oczy od przenikliwego spojrzenia Briga i zadrżał. - Ona... odjechała. - Tak, z tymi palantami. Wiem. Willie przestał szaleńczo strzelać oczami. - Nie lubisz Bobby’ego? - Nie znam go. I nie chcę znać. - Jest zły. 22