- A co z „ucieczką przed harpiami”?

Na razie dobrze. Rose szybko się uczyła. - Jedna z głowy - powiedział hrabia. - Teraz znajdźmy kogoś, kto pogawędzi z ciotką Fioną. - Rozejrzał się po salonie. - A, jest. Tędy, moje panie. - O, widzę lady Halverston. - Pani Delacroix uśmiechnęła się i zaczęła machać ręką. - Powinnam do niej pójść... - Nie - uciął siostrzeniec zdecydowanym tonem. - W tym tygodniu już dość się naplotkowałyście. Alexandra poczuła ściskanie w żołądku. Lord Kilcairn okazał się rycerski. Doskonale zdawał sobie sprawę, że lady Halverston na pewno wie wszystko o niej i o lordzie Welkinsie. - Nie uważasz, że powinnam służyć za przyzwoitkę mojej drogiej Rose? - zapytała Fiona, skubiąc rękawiczki. - Jest sama, biedactwo. - Bardziej mi zależy na znalezieniu kogoś, kto tobie posłuży za przyzwoitkę. - Lucienie, jesteś okropny... Hrabia podszedł do starszej, elegancko ubranej pary, siedzącej w głębi pokoju. - Lordzie i lady Merrick, czy mogę przedstawić państwu moją ciotkę Fionę Delacroix? Ciociu, oto markiz i markiza Merrick. Gdy Fiona usłyszała tytuły, od razu poprawił się jej humor. - Bardzo mi miło. - Dziękujemy, moja droga. Proszę usiąść z nami. Kobieta opadła na krzesło. Alexandra zrobiła krok, żeby zająć miejsce u jej boku, ale http://www.deska-tarasowa.info.pl/media/ tonem przysadzisty mężczyzna. - Wystarczy, że nic jej nie powiesz - podsunął Lucien. - Łatwo ci mówić, bo nie jesteś żonaty. One zawsze wszystko wiedzą. Hrabia wzruszył ramionami. - A jakie to ma znaczenie? - Co? - Kiedy zamierzasz je pokazać? - wtrącił się Bekon. Lucien zmrużył oczy. - Kogo? - spytał, wydłużając krok. Niech Daubner zapracuje na posiłek. Ruch dobrze zrobi obżartusowi. Jemu nigdy żadna kobieta nie będzie dyktowała, jak żyć. - Panią i pannę Delacroix. Jedyne, co od ciebie słyszę w związku z nimi, to przekleństwa, a od paru dni wydajesz się jeszcze bardziej poirytowany niż do tej pory. - Bo jestem zły - burknął Lucien, patrząc z ukosa na przyjaciela. - I dobrze o tym wiesz.

Krew od razu żywiej zaczęła krążyć mu w żyłach. Sam nie wiedział, jak długo stał zahipnotyzowany pod drzwiami. Oprzytomniał, gdy dobiegł go ostry głos ciotki Fiony. Wszedł do pokoju. - Czyżbym nie wyraził się jasno? - zapytał groźnym tonem, obejmując wzrokiem trzy kobiety siedzące na sofie. Panna Gallant trzymała otwartą książkę. - Kuzynka Rose powinna się teraz przygotowywać do jutrzejszego balu. Sprawdź A jeśli tym razem ksiądz nie będzie w stanie pomóc? Co wtedy pocznie, gdzie pójdzie? Była tak przerażona, że nie mogła oddychać, myśleć, działać. Musi się opanować, nie może się rozsypać. Nie może pozwolić, by dosięgnął ją Cień. Wzięła głęboki oddech, podeszła do telefonu, wezwała taksówkę, po czym wzięła torebkę i na palcach podeszła do drzwi. Miała szczęście - w dyżurce pielęgniarek nadal nie było nikogo. Uśmiechnęła się do siebie, wymknęła na korytarz i szybko przeszła do windy. Oby Philip jak najdłużej nie wiedział, że opuściła samowolnie szpital. Próbowałby ją zatrzymać. Podobnie jak lekarze. Nikt nie rozumiał, co się z nią dzieje. Zjechawszy na parter, skierowała się w stronę podwójnych szklanych drzwi. Stojący przy wyjściu ochroniarz zajęty był rozmową z recepcjonistką. Obydwoje zerknęli obojętnie na Hope i wrócili do błahej konwersacji. Po chwili stała już na podjeździe szpitala. Wilgotne nocne powietrze otoczyło ją niby ciepły kokon. Odetchnęła głęboko, szczęśliwa, że wreszcie wydostała się na wolność. Zanurzyła się w mrok. Mokry chodnik połyskiwał srebrzystą poświatą księżyca, z liści drzew na twarz Hope spływały ostatnie krople deszczu. Ulicą przejechał tramwaj, jakiś przechodzień krzyknął coś do kierowcy mijającego go samochodu. Po gałęzi dębu przemknęła zabłąkana wiewiórka, szukająca miejsca na nocleg. Przy krawężniku zatrzymała się taksówka. - Do Katedry św. Ludwika - rzuciła Hope, wsiadając do środka. Wierni, którzy chcieli ustrzec się grzechów i wyznać już popełnione, do późna w noc mogli się spowiadać w świątyni na Jackson Square, najstarszym, budzącym prawdziwą bojaźń bożą przybytku wiary w Nowym Orleanie, znajdującym się, jak na ironię, w samym centrum dzielnicy burdeli i nocnych klubów. Hope zacisnęła kurczowo dłonie. Wnętrze taksówki cuchnęło papierosami i pleśnią. Mrukliwy kierowca nie próbował, na szczęście, wdawać się w konwersację, więc w milczeniu przyglądała się imponującym rezydencjom Górnego Miasta. Minęli śródmieście, wjechali do Vieux Carre, starej dzielnicy francuskiej, i po chwili byli już pod katedrą. Tu poprosiła, by kierowca na nią zaczekał, wysiadła i spojrzała w rozgwieżdżone niebo, na potężne wieże świątyni. Dwa razy dźwigana z gruzów, surowa, majestatyczna budowla stanowiła uderzający kontrast z lekką, kapryśną architekturą otaczających ją domów. Dla Hope była zawsze symbolem wsparcia, a jej surowość równoważyła beztroskę zamieszkujących niegdyś Vieux Carre Kreoli.