odcięty kawałek skóry. Chwilę później wycisnęła z kołnierza długą plastikową torebkę

Rainie stanęła na skraju werandy z rękami splecionymi mocno na piersi, żeby się trochę ogrzać. W oddali dostrzegła błysk, jakby księżyc odbił się w kawałku szkła. Zastanowiło ją to. Kiedy próbowała przebić wzrokiem ciemności, drzewa zaszumiały nagle i jakiś duży ptak wzbił się do lotu. – Jeśli Danny ma z tym coś wspólnego – odezwał się za jej plecami Shep – to tylko dlatego, że ktoś go wciągnął. Ostatnio miał... problemy ze sobą. Może jest podatny na wpływy. W wieku trzynastu lat wszyscy chłopcy są podatni na wpływy. – Wiemy o incydencie z szafkami, Shep. I wiemy o Kenyonie. Dla mnie Danny wciąż jest kochanym dzieciakiem i jeszcze wczoraj rano zgodziłabym się z tobą, ale teraz nie jestem już niczego pewna. Pozory mogą mylić. Ci chłopcy... są zawsze czyimiś synami, Shep. Są zawsze czyimiś dziećmi. Głowa Shepa opadła. Rainie powiedziała mu prawdę. Miała najlepsze intencje, ale nie mogła patrzeć, jak O’Grady się załamuje. – Próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej ze szkolnych komputerów – dodała cicho. – Może gdy znajdziemy ślady jego rozmów w Internecie... kontaktów z kimś z zewnątrz... nie wiem. – Dobrze, dobrze. – Głos Shepa ożywił się. – O to właśnie chodzi. Dowiedzcie się, kto naprawdę za tym stoi. – Jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć, co się stało, Shep, pozwól nam porozmawiać z Dannym. Quincy, ten agent FBI, jest wyszkolonym psychologiem i ekspertem od masowych http://www.abc-budownictwa.com.pl/media/ zastanawialiby się przy śniadaniu, co dzisiaj może przydarzyć się ich dzieciom. Nie zadawaliby potwornych pytań, dlaczego trzynastoletni chłopcy nagle strzelają do swoich kolegów. Tymczasem Rainie stała na szmaragdowym wzgórzu, na jedynym cmentarzu w Bakersville, czując na twarzy uderzenia wiatru i przysłuchując się posępnej pieśni w wykonaniu czternastoosobowego chóru. Frederick Bensen rozpłakał się i matka przytuliła go jak małe dziecko. W końcu zapadła cisza, ale ludzie nie ruszali się z miejsc. Znów wystąpił pastor Albright. Odchrząknął i powiedział, że uroczystość dobiegła końca. Powinien tu być Danny, pomyślała Rainie. Danny, Shep, Sandy, Becky i, do diabła, Charlie Kenyon, i ten tajemniczy facet w czerni, i każdy chłopak, który miewa ochotę wziąć do ręki broń i pociągnąć za spust. Oto śmierć. Oto strata. Oto chwila, gdy wszystko staje się realne. Dlaczego na pogrzebie jest tak niewiele dzieci? Większość z nich potrafi odebrać

kilometrów na godzinę. Opony wysłużonego oldsmobile’a piszczały na znak protestu, ale Sandy nawet tego nie zauważyła. Jej dłonie mocno ściskały kierownicę, a błękitne oczy wypatrywały z napięciem budynku szkoły. Ulica była pełna ludzi. Wybiegali z domów, pędzili z pobielałymi ze strachu twarzami, niosąc apteczki i koce, ręczniki i butelki z wodą, wszystko, co ich zdaniem mogło się przydać. Sandy z wizgiem opon wzięła następny zakręt. Wcisnęła mocniej pedał gazu, ale zaraz Sprawdź ciało. Jej ufne spojrzenie. 208 Wykrzyknęła. Zdziwiona. Ekstatyczna. Przez chwilą cieszył się, patrząc na wyraz jej twarzy. Potem dłużej nie wytrzymał. Przyłączył się do niej, zagłębiając się w otchłani zmysłów. Potem Rainie zasnęła pierwsza. Quincy pomyślał, że też mógłby się zdrzemnąć, ale był za bardzo rozbudzony. Promienie słońca wpadały przez okno. Leżał na plecach. Rainie wsparła głowę na jego ramieniu i obejmowała go w pasie. Od czasu do czasu przesuwał palcem po nagiej krągłości jej ramienia i cieszył się, gdy przytulała się do niego jeszcze bardziej. Zachwycał się, patrząc, jak ona śpi. Ciemne włosy opadały w nieładzie na poduszkę. Różowe usta były rozchylone, Rainie sapała lekko. Pół kobieta, pół dziecko. I cała należała do niego.